„Mój stary jest fanatykiem wędkarstwa…” – ten tekst zna chyba każdy, kto w wolnym czasie zagłębia się w odmęty internetu. Tekst, o którym mowa, to copypasta. A co to takiego? Już wyjaśniam. To treść w internecie, która jest rozpowszechniana najczęściej za pomocą „kopiuj, wklej”. To taki tekstowy mem stworzony przez autora kryjącego się pod pseudonimem Malcolm XD. Historia opowiada o losach chłopaka, którego ojciec jest istnym fanatykiem wędkarstwa. Pod to hobby podporządkowane jest życie całej rodziny, co zaczyna na nią negatywnie wpływać, szczególnie na najmłodszego jej członka – Jakuba (Mikołaj Kubacki), z którego perspektywy patrzymy na wszystkie zajścia.
Droga Fanatyka na ekran była długa i kręta. Reżyser Michał Tylka oprócz walki o różnego rodzaju granty, chociażby Małopolskiego Studia Debiutantów, wystartował także ze zbiórką środków na platformie PolakPotrafi. Akcja zakończyła się sukcesem, dzięki któremu w obsadzie zobaczymy takich aktorów, jak Piotr Cyrwus, Anna Radwan, Marian Dziędziel czy Jan Nowicki. Oczywiście role dwóch ostatnich panów są epizodyczne, ale jednak bardzo fajnie wymyślone i jeszcze lepiej zagrane.
Fanatyk to świetny krótki metraż, który dzięki Cyrwusowi nabiera jeszcze większego charakteru. Aktor widzom wciąż kojarzy się jedynie z ciapowatym Rysiem z serialu Klan, ale od dawna stara się zerwać z przyczepioną mu niesłusznie łatką. Ta produkcja jest kolejnym krokiem w dobrą stronę. Filmowy ojciec w jego wykonaniu jest świetny. Widz z miejsca kupuje tę postać, bo Cyrwus nie przejaskrawia tytułowego fanatyka w żadnym miejscu. Szczególnie godna uwagi jest scena, w której ojciec dostaje furii podczas dyskusji na forach internetowych poświęconych wędkarstwu – to istny strzał w dziesiątkę! Jego liczne wybuchy złości spowodowane trywialnymi powodami, najczęściej kierowane zazdrością i kompleksami, są komiczne. Świetna satyra jednego z głównych problemów naszego społeczeństwa, zdominowanego przez osoby myślące, że wiedzą wszystko najlepiej.
Bardzo dobrze zaprezentował się również Mikołaj Kubacki grający tracącego zmysły syna, którego ekranowy ból jest wyczuwalny. Widzimy, jak powoli popada w szał. Zaczynamy mu coraz bardziej współczuć, bo w sumie każdy zna w swoim otoczeniu człowieka, który ma hopla na jakimś punkcie. Chłopak na naszych oczach z dobrze zapowiadającego się studenta zaczyna zamieniać się we wrak człowieka.
Pod względem wizualnym nie można Fanatykowi niczego zarzucić. Jak na produkcję stworzoną przez człowieka zaczynającego stawiać coraz śmielsze kroki w tym biznesie, jest to film nad wyraz udany. Nie ma w nim niepotrzebnych kadrów. Ujęcia są płynne. Dialogi naturalne i co najważniejsze – dobrze nagrane. Widz słyszy i rozumie każdą wypowiedzianą kwestię, co ostatnio w naszym kinie staje się problemem.
Fanatyk jest już kolejną polską produkcją, do której dołożyła się również platforma streamingowa Showmax. Na niej ten film zadebiutuje, a reżyser już zapowiada, że ma w planach kontynuację.
Uff. Przyznam, że naprawdę mi ulżyło, kiedy po pierwszych piętnastu minutach filmu stwierdziłem, że jest nie najgorzej. Może nie nieźle, ale przez chwilę prawie poczułem, że to może być coś równie przyjemnie rozrywkowego (choć nie bez wad) jak Nowe porządki. Niestety, choć Kobiety mafii, jak już wspomniałem, od Botoksu gorsze nie są, tak nie jest to niestety film udany. Patryk Vega ponownie – pchany zapewne fascynacją tematem – porusza zbyt wiele wątków. A gdyby spróbował nieco odpuścić i zostawił ich kilka na później, wyszedłby z tego całkiem niezły film, choć oczywiście okraszony specyficznym, wulgarnym humorem, który mnie – tak gdzieś od Niebezpiecznych kobiet – zaczął już męczyć.
Bohaterkami Kobiet mafii są kobiety gangsterów: kochanki, wtyki, żony i córki.
Bela, w którą wcieliła się Olga Bołądź, zostaje wyrzucona z policji, ponieważ nie potrafi dostosować się do panujących tam reguł. Dziewczyna ma ambicje, by robić więcej niż to, na co jej pozwalano. Wkrótce kontaktuje się z nią ABW. Bela ma być wtyką w organizacji przestępczej kierowanej przez Padrino (Bogusław Linda), gangstera, dla którego najważniejsza jest jego córka, Futro (Julia Wieniawa). Bela będzie musiała dowiedzieć się, jak grupa przemyca narkotyki. Aby wykonać zadanie, zostaje kochanką jednego z mafiosów, Cienia (Sebastian Fabijański). Wkrótce wszystko zacznie się komplikować, kiedy jeden z członków mafii, Żywy (Piotr Stramowski), postanowi, że jego własne interesy są ważniejsze niż kolegów po fachu. A na dodatek żona Cienia (Katarzyna Warnke), sterowana przez nianię swojego dziecka (Agnieszka Dygant), wkroczy w światek przestępczy.https://www.youtube.com/embed/BwH2HCQkxDs?feature=oembed
Dużo postaci? Sporo wątków? To jeszcze nic.
Fabuła jest zrozumiała, bardziej spójna niż np. Niebezpiecznych kobiet i Botoksu, ale Vega znowu skacze z kwiatka na kwiatek. W filmie jest sporo niepotrzebnych scen, które łopatologicznie przedstawiają niektóre wątki (związek Żywego i Siekiery, w którą wcieliła się Aleksandra Popławska czy sprawa Futro, córki Padrino), a brakuje miejsca na niektóre istotniejsze sprawy. Cała ta intryga przeradza się bowiem w osobistą vendettę Beli, ale w środku filmu właściwie o tym zapominamy, a i okoliczności, które do tego prowadzą, nie są zbyt dobrze przedstawione, a potraktowane po macoszemu.
Wiele postaci i wątków wydaje się doklejonych na siłę. Byleby tylko wrzucić więcej przemocy do produkcji albo dodać parę gagów.
To, co najlepsze w tym filmie, to jego finał. I nie piszę tego złośliwie, myśląc o napisach końcowych, a o samym zakończeniu. Jest naprawdę niezłe, mimo że dość przewidywalne. Niestety, po ostatniej scenie na ekranie pojawia się wielki napis, mówiący o tym, że Kobiety mafii powrócą. Możemy już więc obstawiać zakłady, czy chodzi o serial, czy o drugą (a potem pewnie i trzecią) część filmu. Biorąc pod uwagę fakt, że Showmax dorzucił swoje trzy grosze do Kobiet mafii, to produkcja w odcinkach wzorem Botoksu, wydaje się całkiem prawdopodobna.
Vega, zgodnie z tym co mówi w mediach, chce robić prawdziwe, mocne kino. Niestety jego filmy stają się karykaturą samych siebie. Reżyser przekroczył granicę i od tego, obawiam się, nie ma już odwrotu. No chyba, że w Polsce naprawdę zabraknie patologii do sfilmowania. A na to, jak tak przejrzeć pierwsze nagłówki gazet, się nie zapowiada.
„Interstellar” nie próbuje być dziełem na miarę „2001: OdyseiKosmicznej” Kubricka. Już samo przekonanie, że Nolan chciał wejść w dyskusję z Kubrickiem, jest błędna. Najnowszy obraz twórcy trylogii „Mroczny Rycerz” ponownie brnie w science fiction, lecz to co udało się na Ziemi w „Incepcji”, tak w kosmosie już nie za bardzo wyszło. Ale nie dajcie się zwieść podstępnym krytykom rządnym wielkich filmów. Nolan stworzył obraz, który z przyjemnością się ogląda… do czasu.
Uwielbiam zagłębiać się w wykreowane światy przyszłości. Zazwyczaj tylko od wyobraźni autora i jego prawidłowej lub błędnej oceny aktualnego stanu rzeczy, zależy, jak ten świat będzie wyglądał. Nolan postanowił nie ryzykować i w „Interstellar” nie znajdziemy przyszłości niczym z „Łowcy Androidów” (choć i tu pojawiają się pewne punkty). Ziemię nawiedzają częste i coraz groźniejsze burze piaskowe. Uprawa roli przestała istnieć. W tym ciężkim klimacie jedynie kukurydza ratuje mieszkańców planety przed śmiercią głodową. Ale jest nadzieja. Resztki tego co zostało z NASA, próbują znaleźć planetę zdolną do życia, czyli krótko mówiąc, przypominającą Ziemię. W podróż w nieznane wyrusza Cooper, były inżynier, obecnie rolnik, który chce odnaleźć przyszłość dla dwójki swoich dzieci, a przy okazji uratować ludzkość.
Film ma wiele błędów. W kwestii scenariusza Nolan poległ na całej linii. W „Interstellar” chciał zawrzeć zbyt wiele wątków, nie tylko natury czysto fizycznej, ale również biologicznej. Podróże kosmiczne, robotyka, piąty wymiar, globalny kataklizm, przemijanie, wymiary czasowe i w końcu podróże w czasie, a wszystko to, żeby stwierdzić, że miłość jest najwspanialszym wynalazkiem ludzkości. Coś tu wyraźnie nie pasuje, a trywialna puenta pojawia się w połowie filmu, kiedy tak na dobrą sprawę historia nabiera rozpędu. Ktoś nieobeznany z fizyką, nie wspominając już o fizyce kwantowej czy skomplikowanej astrofizyce, ma prawo czuć się pogubiony ilością upchanych twierdzeń i teorii, bez których film mógłby się obejść. „Interstellar” ma ogromną zaletę, że po seansie aż chce się wskoczyć w skafander astronauty i samemu zobaczyć jak to w tym kosmosie działa. A przynajmniej tak powinno być, gdyby nie słaba druga część filmu. Obraz ma gorsze i lepsze momenty, ale od lądowania na planecie dra Manna, jest już tylko gorzej. Film jest naprawdę dobry i miło się go ogląda, nawet nie do końca łapiąc każdy szczegół. Zdjęcia są rewelacyjne, a efekty specjalne, w szczególności wychwalana czarna dziura, robią świetne wrażenie. Może nie aż tak dobre jak „Grawitacja”, ale Nolan miał pomysł, jak wykorzystać pustkę w kosmosie, a przy okazji nie zanudzić widza. Wszystko to jednak nie ma najmniejszego znaczenia, przez do bólu abstrakcyjną końcówkę. Pewne założenia jestem w stanie przyjąć, ale to, co dzieje się w ostatnich chwilach misji Coopera, jest po prostu słabe. Scenariusz ma wyraźnie dziury i bracia Nolanowie próbowali uratować co się tylko dało. Kompromis nie został osiągnięty i niestety mamy takie kwiatki jak burząca dobre wrażenie końcówka.
Na całe szczęście jest jeszcze Matthew McConaughey, który powiela pewne schematy z roli w „Detektywie” i nieco irytuje jego manieryczny, południowy akcent, ale to aktor wielkiego formatu i nawet w „Interstellar” to czuć. Tego samego nie da się niestety napisać o żadnej roli drugoplanowej. Anne Hathaway zwyczajnie zawodzi, nie starając się nawet na chwilę dodać swojej postaci głębi, ale jeszcze gorzej jest w przypadku Jessicii Chastain, dla której jest to chyba najgorsza rola w całej jej karierze. Ale są także obsadowe plusy. Na ekranie czaruje przede wszystkim Mackenzie Foy, która nie popada w byciu jedynie tą słodką, naiwną, rozkapryszoną i upierdliwą dziewczynką. Również Casey Affleck pozytywnie zaskakuje, chociaż jego rola sprowadza się jedynie do tła.
W „Interstellar” jest mnóstwo skrajnych emocji – od smutku, poprzez rozpacz, aż po radość. Wszystko to zmieściło się w dwu i półgodzinnym filmie, który miejscami aż kipi od emocji. Co prawda tanimi, ale jest w nich coś prawdziwego, tym bardziej gdy choć na chwilę spróbujemy wejść w skórę bohaterów. I to jest najlepsza rekomendacja dla tego filmu, który ma coś więcej do zaoferowania niż kilka najwyższej jakości efektów specjalnych.
Uwe Boll rodzimej sceny filmowej zabiera nas w Plagach Breslau do Wrocławia. A we Wrocławiu, jak to we Wrocławiu – grasuje seryjny morderca. Jego seryjność jest wyjątkowa, bo świeżutkie zwłoki pojawiają się codziennie o stałej godzinie. I co oczywiste, ktoś musi powstrzymać to szaleństwo. I tym kimś jest Helena, w którą wcieliła się Małgorzata Kożuchowska. Już na początku zadziwi Was doskonałą znajomością wszystkiego. Jest harda, przeklina, byłaby niezłym weterynarzem, a od czasu do czasu zapłacze przy karmieniu gołębi nad swym lubym, który wyzionął ducha przez wysoko postawionego pijanego kierowcę, którego niedosięgła temida. W rozwiązaniu zagadki pomoże jej profilerka CBŚP Iwona, w którą przeistoczyła się Daria Widawska. Ona również wie wszystko.
Na pierwszy rzut oka wydaje się, że kolejna wszechwiedząca postać jest niepotrzebna w takim dynamic duo. Jakkolwiek z czasem okazuje się, że film bez niej nie mógłby funkcjonować. Dwójka kobiet dochodzi w mig, że morderca zabija w takt XVIII-wiecznego zwyczaju. Codziennie jeden niegodziwiec pada z rąk krwawej sprawiedliwości. I żeby wypełnić czymś czas ekranowy i się działo, całość uzupełnia zła dziennikarka, zły prokurator i zły polityk.
Plagi Breslau bez krzty zawstydzenia kopiują Siedem Davida Finchera.
A wiecie, co się może stać, kiedy tak parodystyczny twórca, jak Vega kopiuje jednego z najznakomitszych reżyserów naszych czasów? Tak, bardzo brutalna komedia. Niestety niezamierzona i niejednokrotnie żałosna. To jest film tak głupi, że momentami aż zabawny. Pod warunkiem, że macie zapas humoru, który pozwoli Wam opanować zażenowanie. I z takim nastawieniem trzeba Plagi Breslau oglądać, jeśli się nie chce na nim całkowicie zawieść.
Vega to nie Fincher i on chyba o tym wie. Tym samym przygotujcie się na typową dla niego stylówkę. Dużo przekleństw, szybki montaż, sporo makabry, która nie jest środkiem do celu, jak w Siedem, serii filmów o Hannibalu Lecterze czy serialu o Dexterze Morganie. Tutaj jest wyłącznie celem. Te okropności nie są tak ciekawie pokazane, jak w serialu Hannibal, ale ta nasza rodzima brutalizacja obrazu też ma swój urok i zapewne wielu fanów makabry tutaj się odnajdzie. Flaki, krew, poodrywane kończyny – tych rzeczy tu bez liku.
Taka sytuacja. Koń kopie policjanta. Policjant upada. Koń go przygniata jeszcze raz kopytem. Wygląda to, jakby z głowy stróża prawa nic nie zostało. Jego partnerka sprawdza mu od niechcenia puls i zdarzenie praktycznie olewa. Później zdziwiona bidulka dowiaduje się w szpitalu, że z chłopa nic nie będzie. Na szczęście jest wspaniała Iwona, która opowiada niesamowitą historyjkę żonie nieszczęśnika. Dzięki trzymaniu go za rękę przez ukochaną, nasz poszkodowany wychodzi z tego cało. Niejednemu Kaszpirowski na tym świecie, a lekarze to wałkonie – jednym zdaniem. Typowy Vega.
Nie zabrakło również moralizatorskiej przypowiastki.
Że źli ludzie powinni spodziewać się od swoich ofiar złych rzeczy, kiedy puszczą im nerwy. A całość splatają role stękającej coś pod nosem Kożuchowskiej i całkiem ciekawie grającej Widawskiej. Nie bijcie, ale momentami, gdy zapominałem, jak pokręcona jest jej postać, przywoływała mi na myśl Charlize Theron w Monsterze. Chyba przede wszystkim dlatego, że to kobieta o uroczej urodzie, a tutaj widzimy ją jako babochłopa.
Z kolei największą nieprzyzwoitością aktorską był Andrzej Grabowski wcielający się w prokuratora. Kompletnie mnie nie kupił. Kazano mu smarkać, kichać, gadać od rzeczy – tak mocno przerysowano jego bohatera, że przy nim Ferdynand Kiepski sprawia wrażenie mniejszego przygłupa. Rozumiem, że taki był zamysł, ale prokurator nie tyle mnie obrzydzał, ile drażnił swoją obecnością na ekranie, bo to było po prostu słabe.
Plagi Breslau to nie jest zły film, kiedy oglądać go jako głupotkę.
W swoim dosyć wąskim nurcie – w którym można odnaleźć wspomnianego na początku Bolla – daje radę. Fabuła jest kiepściutka, ale akcja goni na tyle szybko, że ciężko się na tym skupiać. Nie jest to widowisko mądre, ale ma walory rozrywkowe. Jeśli jednak szukacie dobrego thrillera kryminalnego, to tutaj się zawiedziecie.
Vega miał znokautować prawym prostym polską służbę zdrowia, ale to on bezradnie padł na deski, ledwie tylko muskając swojego wyimaginowanego przeciwnika. Stworzył filmowego Frankensteina pozszywanego z tabloidowych nagłówków, patologicznych opowiastek z szemranego podwórka i wulgarnych żartów. Przyglądanie się temu kinowemu wybrykowi przynosi większą katorgę niż efekt nawet najbardziej nieudanej operacji plastycznej.
Ośmielony kasowym sukcesem dotychczasowych produkcji Patryk Vega konsekwentnie udowadnia, że jest polskim odpowiednikiem Uwe Bolla. Z tą drobną różnicą, że jego filmowe wypociny zarabiają miliony, a sale kinowe pękają w szwach wypełnione widownią żądną ekstremalnych wrażeń, soczystych bluzgów, akcji zatankowanej do pełna mieszanką krwi i łez. Podobny patent działa też w „Botoksie”, który zamiast demaskatorskiego paradokumentu (w zamyśle) przepoczwarza się z każdą sekundą w makabryczną karykaturę społecznego dramatu ociekającego kiczowatym wykonaniem, prymitywnym poczuciem humoru i tandetnym aktorstwem.
Stadkiem rozbestwionych „Pitbulli” Vega skutecznie utorował sobie drogę na sam szczyt rodzimego kina rozrywkowego. Scenariuszową niedołężność i podatność do przeładowania filmowych wątków nadrabiały szczere intencje skoncentrowane na zabawie tłumów i wyraziste postaci. W podobnych kategoriach „Botoks” mógłby się jeszcze obronić. Gdyby nie harde deklaracje reżysera, który szumnie zapowiadał rozrachunki z polską służbą zdrowia i nawoływanie do ogólnokrajowej debaty. Tymczasem odpowiednim przedmiotem takiej dyskusji zdaje się być wątpliwość, czy Patryk Vega powinien dalej ośmieszać sztukę filmową i sprowadzać ją do rynsztokowej formy.
Patryk Vega od dawna zbyt nachalnie przejawiał zdolności do przeszarżowania i przerysowania na ekranie podejmowanego tematu. W „Botoksie” reżyser przekroczył już wszelkie możliwe granice absurdu, dobrego smaku i filmowej wrażliwości. mat. prasowe/ Kino Świat Aspirowanie do roli demaskatora, do której domniemam twórca „Botoksu” zawzięcie się przygotowywał, wymaga jednak, oprócz samego naświetlenia szkodliwego zjawiska, jakiejkolwiek próby pogłębienia tematu i poszukania genezy. Na to jednak Vega czasu nie znalazł, bo zbyt mocno pochłonęło go najwyraźniej wertowanie tabloidowych nagłówków i koloryzowanie zasłyszanych opowieści, które spisywał na kolanie, dumnie nazywając efekt końcowy tzw. „scenariuszem”.
W przeciągniętym, bo ponad dwugodzinnym filmie serwowany zostaje widzom upiorny wręcz wizerunek polskich szpitali, w których nie czeka nas nic innego jak zaniedbania personelu, poniżanie i dyskryminacja kobiet, terror wobec pacjentów, nieposzanowanie poczętego życia, a w ostateczności śmierć. Sytuacja polskiej służby zdrowia, delikatnie mówiąc daleka jest od jakiejkolwiek sielanki, kolejki do specjalistów zdają się nie mieć końca, a skutki lekarskich błędów bywają przerażające. „Botoks” jednak to jednowymiarowy, paranoiczny i skonstruowany pod szeroką publikę paszkwil na służbę zdrowia, w którym wszyscy lekarze biorą łapówki, ginekolodzy okazują się być specjalistami od aborcji lub seksualnymi dewiantami, a ratownicy medyczni to pijane chamy rozwożące ludzi głównie do kostnicy.
Vega ostentacyjnie odrzucił merytoryczną filmową dyskusję o stanie opieki medycznej w Polsce, wyręczając się jedynie nagromadzeniem szokujących kadrów z niemowlakami wypadającymi z okna, delikwentami z „ciałami obcymi” głównie w tylnych częściach ciała czy kobietami o zoofilskich skłonnościach. Obrzydliwie i przedmiotowo potraktował bohaterów filmu, których paradoksalnie chciał namaścić na ofiary zdeprawowanego systemu. Niektóre sceny nie są wskazane do obejrzenia z pełnym żołądkiem, inne wręcz zatrważają ekranową ohydą. Dialogi rodem z telewizyjnych paradokumentalnych seriali reżyser i scenarzysta w jednej osobie „ubarwił” naturalistycznymi scenami porodu, fatalnie zmontowane i zupełnie przypadkowe kadry poszatkował tandetnymi ujęciami z drona, a filmowy język ponownie utemperował do wiązanki wulgaryzmów.
„Botoks” to niemal horror osadzony w szpitalnych wnętrzach, gdzie pacjentów i lekarzy nie czeka nic prócz poniżania, dręczenia i w ostateczności śmierci. mat. prasowe/ Kino Świat Dostało się nie tylko bezdusznym lekarzom. Vega w „Botoksie” drwi z ekologów, wyśmiewa zadbanych mężczyzn, szydzi ze starszych ludzi i homoseksualistów, wtrąca przysłowiowe „trzy grosze” o uchodźcach, neguje fitnessowe trendy, atakuje koncerny farmaceutyczne, rozprawia o antykoncepcji, in vitro, aborcji i eutanazji. Abstrahując od słuszności filmowych tez, które każdy zinterpretuje wedle własnego systemu wartości, kolejny raz dostajemy produkcję, z której poszczególne wątki aż się wylewają, a wszystkie są wręcz w katastrofalny sposób spłycone i powierzchowne. Vega uparcie udowadnia, że ucho do życiowych historii ma niezłe, ale rękę do pisania i reżyserowania cięższą od Oświecińskiego w całej jego postaci.
Poza gronem wiernych fanów Vega posiada też zaufany krąg aktorów, którzy kolejny raz dali się wmanewrować w paskudny scenariusz niepozwalający na wydobycie choć szczątkowych możliwości odtwórców głównych ról. Postaci grane przez Agnieszkę Dygant i Katarzynę Warnke posiadają pewien potencjał, ale do jego wykorzystania niezbędny jest odpowiedni reżyser. Niezła momentami jest Marieta Żukowska, ale podobnie jak pozostali aktorzy, nie radzi sobie z przerysowaną charakterystyką swojej bohaterki. Panowie znów ograniczają się do ról tępawych błaznów lub bezdusznych pasożytów żywiących się kobiecą słabością.
Bohaterkami filmy są cztery kobiety, których losy przeplatają się na szpitalnych korytarzach. Największy potencjał prezentuje postać Katarzyny Warnke, która wciela się w ginekolog parającą się aborcjami. mat. prasowe/ Kino Świat Vega ze swoim „Botoksem” chciał być dosadny, analityczny, demaskujący i skuteczny. Jest irytujący, obrzydliwy, prymitywny i stereotypowy. Wstrzyknął tak potężną dawkę trucizny, że po wyjściu z kina z trudem można zapanować nad rozedrganym ciałem i przytępionym umysłem. Następca „Pitbulla”, w przeciwieństwie do poprzedników, jest wyrobem filmopodobnym, niemającym nic wspólnego z jakąkolwiek odmianą sztuki. Obrazem zbędnym, nieposiadającym żadnej wartości oprócz pokrętnie rozumianej rozrywki dla najmniej wymagających widzów. Efekt końcowy przypomina jedną z bohaterek oszpeconą zabiegiem u szemranego chirurga plastycznego. W jej przypadku blizny udało się zatuszować, „Botoks” jednak na długo pozostanie skazą polskiej kinematografii.