Loading...

(Just one moment)

Backgroound Image

DoroHeDoro

https://youtu.be/YMN3-TD2Z_E

Do obejrzenia Dorohedoro przede wszystkim zachęcało studio MAPPA znane z KakeguruiBanana FishDororo, Zombieland Saga, czy też Yuri on Ice. Studio, które albo tworzy oryginalne serie albo wykopuje stare mangi, by pokazać światu, o jakich perłach jeszcze nie słyszało. I zasadniczo po raz kolejny zostałam mile zaskoczona, ponieważ zaraz po Id:InvadedDorohedoro okazało się sezonowym fenomenem!

Pomińmy na razie kwestię graficzną oraz to „straszne” CGI i skupmy się na pomyśle, który mimo bazowania na pewnych utartych schematach, wydaje się niesamowicie oryginalny. Odczułam tu swoisty powiew świeżości, który przebił się wśród tych wszystkich battle shounenów, shoujo romansów, parodii, isekaiów i wielu innych znanych nam gatunków. Dorohedoro łączy w sobie elementy z horroru, fantasy, komedii oraz kryminału i tworzy z tego wszystkiego szaloną zgraną całość. Wystarczy przyjrzeć się kreacji świata, a dokładniej światów. Pierwszym miejscem, jakie poznajemy, jest Hole – mroczne, futurystyczne, przypominające cywilizację, która przetrwała w przeszłości wielką katastrofę. Zaraz nasuwa się skojarzenie do przeróżnych dzieł post apokaliptycznych, a jest to tak dobrze zaprezentowane, że widz przesiąka tym brudnym, mrocznym klimatem. Właśnie tutaj poznajemy sympatyczny duet protagonistów, Nikaidou oraz Kaimana, zajmujących się eksterminacją złych czarodziei, którzy eksperymentują na mieszkańcach Hole. Przy okazji próbują rozwiązać zagadkę, tudzież znaleźć sprawcę odpowiedzialnego za przemianę głowy Kaimana w jaszczurzy łeb. Oczywiście nie spodziewajmy się, że w tych dwunastu odcinkach (które zekranizowało czterdzieści parę rozdziałów ze stu dziewięćdziesięciu) dostaniemy jakiekolwiek konkretne odpowiedzi. Sprawa Kaimana wydaje się tu priorytetowa, lecz nie brakuje również innych wątków związanych przykładowo z antagonistami, które często przyćmiewają nasz główny duet. I w tych dwunastu epizodach dzieje się tak dużo, a zarazem tak niewiele, że możemy je potraktować jako zwykłą zachętę do przeczytania mangi. O czym też świadczy to fatalne zakończenie – urwanie historii w momencie, gdy dopiero nabiera rozpędu.

Wracając do fabuły… na początku zaznajamiamy się z Hole, jej mieszkańcami oraz perypetiami Nikaidou i Kaimana. I w ten sposób powoli poznajemy specyfikę wyróżniającą Dorohedoro wśród innych serii, jaką jest połączenie mroku oraz scen gore (dosłownie leją się tu hektolitry krwi i pełno flaków) z dobrym humorem. Tak, to były te żarty, gagi i śmieszne sytuacje, które idealnie trafiły w moje gusta. I choć na początku nie wiedziałam, jak reagować – śmiać się, czy powstrzymywać przed obrzydzeniem, to szybko pogodziłam te dwa odruchy. Zwłaszcza wtedy, gdy pojawili się antagoniści i tym samym uraczyli nas jeszcze ciekawszym miejscem oraz postaciami. Chyba pierwszy raz w jakimkolwiek dziele tak szybko i naturalnie polubiłam bardziej antagonistów. Stali się dla mnie na tyle sympatyczni, że nawet Kaimana i Nikaidou zepchnęłam na drugi plan. W końcu jak tu nie docenić pomysłu na świat czarodziejów? To, że czarują dzięki czarnemu dymowi produkowanego przez ich ciała oraz że każdy posiada indywidualną zdolność? Jeden potrafi zamienić wszystko w grzyby, drugi poćwiartuje człowieka tak, że wciąż będzie żywy, a inny wyleczy cię, choć twoje bebechy walają się po całej ulicy. Ponadto dochodzi do tego ciekawa kwestia zawierania partnerstwa między czarodziejami, noszenie specyficznych masek oraz istnienie diabłów, których rola wydaje się znacząca. Jest to tak szalenie cudaczny świat, że można oniemieć z zachwytu. Dlatego cieszę się, że autor nie potraktował po macoszemu antagonistycznej ekipy, tylko poświęcił jej tyle samo czasu (a może nawet więcej) co głównemu duetowi.

O samej fabule, czyli o tym, co się konkretnie dzieje, ciężko coś rzec bez spoilerowania. Samo znalezienie głównej linii fabularnej jest trudne! Ponieważ nawet poboczne historyjki, takie jak: polowanie na zombie, granie w baseball zasadniczo są nieodłączną częścią głównej opowieści. Więc można by bez wyrzutów stwierdzić, że fabuła to tak naprawdę bohaterowie, bo to oni determinują dalsze niespodziewane wydarzenia i sprawiają, że wszystko, co robią ma znaczenie. Wiadomym jest, że Kaiman szuka sposobu na odczarowanie i dowiedzenie się prawdy o przeszłości, ale ten wątek nie jest pchany na siłę. Historia toczy się własnym naturalnym tempem, prezentuje zmagania każdej postaci i co najważniejsze – nie odstaje niczym od mangi. MAPPA świetnie zrealizowała materiał komiksowy. Zachowała ciągłość zdarzeń oraz nie dodawała niepotrzebnych wątków. Prawie że idealna kalka mangowa.

Źródło: http://animaniaczki.blogspot.com/2020/04/recenzja-anime-dorohedoro.html

Rick and Morty

Dan Harmon, Justin Roiland

Plakat, Obraz Rick and Morty - Watch | Kup na Posters.pl

Na wstępie trzeba sobie to jasno powiedzieć: ten serial nie jest dla każdego. To ten typ humoru, klimat historii, który albo się pokocha albo znienawidzi. Aby jednak to stwierdzić, powinno się tej animacji zdecydowanie dać szansę i obejrzeć sezon (albo najlepiej pierwsze dwa) od początku do końca – bo tylko tak otrzyma się całkowity jej obraz. Szczególnie warto czekać na końcówkę drugiego sezonu.

Tytułowy Rick to dziadek tytułowego Morty’ego. Jest też mama, tata i siostra. Z pozoru normalna, amerykańska rodzina, gdyby nie ekscentryczny, szorstki, zapijaczony, ale piekielnie inteligentny naukowiec – dziadek Rick – prawdziwy (chociaż już raczej emerytowany) Indiana Jones Galaktyki. Rick odwiedza kolejne zakątki wszechświata, alternatywne rzeczywistości lub opracowuje w laboratorium najróżniejsze wynalazki. Ten drugi uczy się w szkole i prowadzi życie normalnego nastolatka, dopóki dziadek nie wyciąga go na swoje fantazyjne wojaże, by razem przeżywać niezwykłe przygody. Mają specjalną umiejętność wpakowywania się wszędzie w kłopoty, podczas których bardzo często muszą wykazywać się bystrością, aby cudem ujść z życiem.

Kreska animacji jest prosta, muzyka wpasowuje się w klimat, dzięki czemu jest idealnym tłem – nie ma się do czego przyczepić. Dubbing dobrze pasuje do postaci, szczególne brawa należą się Justinowi Roilandowi za jego świetny dubbing, jest to naprawdę człowiek orkiestra wśród aktorów głosowych. 

Rick i Morty sezon 4 - odcinki 1-5 - recenzja | arytmia.eu

Ogromnym i największym plusem są oryginale i dynamiczne przygody. Prawdziwe rysunkowe kino akcji. Zobaczymy tu miliony kosmitów, przedziwnych istot z najdalszych planet, ich całe miasta, lotniska, centra handlowe, są też strzelaniny i pościgi, mnóstwo bardzo ciekawych, zaskakujących pomysłów na ten świat. Nie brakuje jednak wielu odniesień do świata popkultury – od „Koszmaru z ulicy Wiązów” przez „Park Jurajski” i wiele innych po „Mad Max: Na drodze gniewu”. 

Jest to uniwersum zbudowane na solidnych podstawach, zadbane jeśli chodzi o wszelkie szczegóły, dzięki czemu bardzo szybko uwierzymy w tę historię, w prawdę, jaką przekazuje, bo w scenariuszu też widać konsekwencję. Nie jest to animacja, gdzie każdy odcinek jest osobną opowieścią. Z biegiem czasu historia się rozwija, nie tylko bohaterowie ulegają dużym przemianom, ale i cały Wszechświat. Rick jest postacią bardzo wyrazistą i zarazem filarem serialu, aczkolwiek pozostali bohaterowie, którzy na pierwszy rzut oka wyglądają na stereotypowych, z czasem pokazują swoje inne oblicza (nie rzadko nawet pazurki).

Jednak tak jak wspomniałam na początku i powtórzę – to nie jest serial dla wszystkich. A to z jednego prostego powodu, jakim jest dość specyficzny humor. Dla mnie pierwsze dwa odcinki serialu były ciężkie do przejścia. Musiałam się zmusić aby obejrzeć do końca. Jednak w trakcie trzeciego zauważyłam, że zaczynają śmieszyć mnie te wszystkie z początku irytujące rzeczy. Bo właśnie taki jest ten serial z początku. Nieco irytujący. Ale jak to się mówi – w tej irytacji jest metoda. Postawiono tu na typowy, męski, prosty, nieco obrzydliwy humor rodem ze szkoły podstawowej (bez obrazy, drodzy Panowie): o kupie, dupie, ale jednocześnie wszystko to jest zmieszane z błyskotliwymi dialogami i poważnymi tematami. 
Z tego wszystkiego wychodzi idealny balans między śmiesznym a poważnym, dzięki czemu otrzymujemy dorosłą opowieść w otoczce prostego humoru.

A dialogi w tym serialu są naprawdę świetnie napisane, są autentyczne. A po czasie najbardziej zaskakujące okazuje się to, że serial ma głębsze dno i porusza nieraz naprawdę trudne życiowe zagadnienia. Bo mamy tu do czynienia z rodzinnymi dramatami, poszukiwaniem sensu życia i samego siebie, zaufaniem i miłością. Tego serialu nie da się nikomu polecić. Można jedynie obejrzeć i sprawdzić swój gust. Przekonać się, czy to pozycja dla Ciebie. A bardzo możliwe, że będzie.

newonce | rick and morty

Fanatyk

Michał Tylka

Fanatyk (2017) - Plakaty - FDB

„Mój stary jest fanatykiem wędkarstwa…” – ten tekst zna chyba każdy, kto w wolnym czasie zagłębia się w odmęty internetu. Tekst, o którym mowa, to copypasta. A co to takiego? Już wyjaśniam. To treść w internecie, która jest rozpowszechniana najczęściej za pomocą „kopiuj, wklej”. To taki tekstowy mem stworzony przez autora kryjącego się pod pseudonimem Malcolm XD. Historia opowiada o losach chłopaka, którego ojciec jest istnym fanatykiem wędkarstwa. Pod to hobby podporządkowane jest życie całej rodziny, co zaczyna na nią negatywnie wpływać, szczególnie na najmłodszego jej członka – Jakuba (Mikołaj Kubacki), z którego perspektywy patrzymy na wszystkie zajścia.

Droga Fanatyka na ekran była długa i kręta. Reżyser Michał Tylka oprócz walki o różnego rodzaju granty, chociażby Małopolskiego Studia Debiutantów, wystartował także ze zbiórką środków na platformie PolakPotrafi. Akcja zakończyła się sukcesem, dzięki któremu w obsadzie zobaczymy takich aktorów, jak Piotr Cyrwus, Anna Radwan, Marian Dziędziel czy Jan Nowicki. Oczywiście role dwóch ostatnich panów są epizodyczne, ale jednak bardzo fajnie wymyślone i jeszcze lepiej zagrane.

Fanatyk to świetny krótki metraż, który dzięki Cyrwusowi nabiera jeszcze większego charakteru. Aktor widzom wciąż kojarzy się jedynie z ciapowatym Rysiem z serialu Klan, ale od dawna stara się zerwać z przyczepioną mu niesłusznie łatką. Ta produkcja jest kolejnym krokiem w dobrą stronę. Filmowy ojciec w jego wykonaniu jest świetny. Widz z miejsca kupuje tę postać, bo Cyrwus nie przejaskrawia tytułowego fanatyka w żadnym miejscu. Szczególnie godna uwagi jest scena, w której ojciec dostaje furii podczas dyskusji na forach internetowych poświęconych wędkarstwu – to istny strzał w dziesiątkę! Jego liczne wybuchy złości spowodowane trywialnymi powodami, najczęściej kierowane zazdrością i kompleksami, są komiczne. Świetna satyra jednego z głównych problemów naszego społeczeństwa, zdominowanego przez osoby myślące, że wiedzą wszystko najlepiej.

newonce | Mój stary to fanatyk wędkarstwa… Ekranizacja najsłynniejszej  polskiej pasty jest już dostępna na Netfliksie!

Bardzo dobrze zaprezentował się również Mikołaj Kubacki grający tracącego zmysły syna, którego ekranowy ból jest wyczuwalny. Widzimy, jak powoli popada w szał. Zaczynamy mu coraz bardziej współczuć, bo w sumie każdy zna w swoim otoczeniu człowieka, który ma hopla na jakimś punkcie. Chłopak na naszych oczach z dobrze zapowiadającego się studenta zaczyna zamieniać się we wrak człowieka.

Pod względem wizualnym nie można Fanatykowi niczego zarzucić. Jak na produkcję stworzoną przez człowieka zaczynającego stawiać coraz śmielsze kroki w tym biznesie, jest to film nad wyraz udany. Nie ma w nim niepotrzebnych kadrów. Ujęcia są płynne. Dialogi naturalne i co najważniejsze – dobrze nagrane. Widz słyszy i rozumie każdą wypowiedzianą kwestię, co ostatnio w naszym kinie staje się problemem.

Fanatyk jest już kolejną polską produkcją, do której dołożyła się również platforma streamingowa Showmax. Na niej ten film zadebiutuje, a reżyser już zapowiada, że ma w planach kontynuację.

źródło: https://naekranie.pl/recenzje/fanatyk-recenzja-filmu

Seven Deadly Sins

Nakaba Suzuki

https://www.youtube.com/watch?v=r0JHK38nc6o

Minęło dziesięć lat. Księżniczka Elizabeth, trzecia córka króla Bartry, ucieka z zamku, ponieważ Święci Rycerze Brytanni, stojący od zawsze na straży królestwa dokonują przewrotu i przejmują władzę, a władca oraz siostry Elizabeth zostają uwięzione. Księżniczka, nie mając innego wyjścia, postanawia odnaleźć Siedem Grzechów Głównych, ponieważ wroga mogą pokonać tylko jeszcze więksi zbrodniarze. Tak więc Elizabeth trafia do pewnej karczmy prowadzonej przez niepozornego chłopaka oraz jego… świnię. Tak, ona też pracuje, zajmując się zjadaniem resztek. Karczmarz ma na imię Meliodas, gadający prosiak to Hawk, a ten cały biznes to tylko tymczasowe zajęcie dla Meliodasa, ponieważ jest dokładnie tym, kogo dziewczyna szukała. Nie minie sporo czasu, a na scenę wejdą kolejni bohaterowie tej historii, czy raczej pozostałe Grzechy. Każdy z tych wojowników przejawia imponującą siłę oraz pokaźną liczbę wad i przywar, ale to naprawdę dobrzy kumple, którzy skoczą za sobą w ogień. Przeważnie.

Nanatsu no taizai to typowa seria przygodowa, będąca adaptacją mangi pod tym samym tytułem. Komiks Nakaby Suzuki powstaje od 2012 roku, a anime obejmuje oczywiście tylko początek historii. 24-odcinkowy serial legalnie można na Netfliksie (plus 4 odcinki dodatkowe, będące kontynuacją serii). Netflix posiada zresztą wyłączność na emitowanie Nanatsu no taizai. Anime za sprawą swojego luksusowego, wydawałoby się, charakteru, szybko zdobyło sławę. Dodatkowym czynnikiem motywującym do oglądania jest też sama manga, która wygrała 39. edycję rozdania nagród wydawnictwa Kodansha w kategorii shounen, czyli najlepszego komiksu dla nastolatków.

The Seven Deadly Sins”: zwiastun 3. sezonu anime – wSyncu

Nanatsu no taizai czerpie garściami z klasycznych przygodówek, a oglądanie tego anime jest niczym powrót do przeszłości. Nawet wygląd postaci czy sposób rysowania ich oczu przywodzi na myśl anime z lat 90. To trochę jak powrót do czasów dzieciństwa, kiedy Dragon Ball królował na ekranach fanów anime. Tak jak za sprawą Stranger Things widzowie odkryli, że tęsknią za klimatem lat 80., tak i fani anime nagle poczują się jak w domu – z tym, że w takim sprzed lat. Nie oznacza to oczywiście, że to serial wybitny. O nie, ma swoje liczne wady, ale cóż one znaczą, kiedy ma się ogromną radochę z oglądania kolejnych walk dziwacznie poubieranych rycerzy ze zdecydowanie niebanalnymi Grzechami? Trzeba na początku otwarcie przyznać – bohaterowie stanowią pełen przekrój osobowości, a nie są oni szczególnie oryginalni (a i tak się ich lubi). Stanowią raczej typowe przykłady konkretnych cech upakowanych w dane ciała, jak choćby sama księżniczka Elizabeth. To taka typowo przemiła dziewczyna do serca przyłóż, której dość (no dobra, bardzo!) zbereźne zaczepki Meliodasa niby przeszkadzają, ale cóż, pozwala na nie. Trzeba zresztą w tym miejscu wspomnieć o fanserwisie, którego twórcy nam nie skąpią. Meliodas lubi bowiem sobie pomacać co nieco, pozaglądać tam, gdzie nie wypada, a i panny dookoła mają wszystko na swoim miejscu. Na szczęście macanki i tego typu atrakcje są tylko dodatkiem do naprawdę wartkiej akcji.

Imperial Wrath of the Gods Review - The Seven Deadly Sins Season 4

źródło: https://naekranie.pl/recenzje/nanatsu-no-taizai-sezon-1-recenzja-anime

Kobiety mafii

Nie, Kobiety mafii nie są gorsze od Botoksu.

Uff. Przyznam, że naprawdę mi ulżyło, kiedy po pierwszych piętnastu minutach filmu stwierdziłem, że jest nie najgorzej. Może nie nieźle, ale przez chwilę prawie poczułem, że to może być coś równie przyjemnie rozrywkowego (choć nie bez wad) jak Nowe porządki. Niestety, choć Kobiety mafii, jak już wspomniałem, od Botoksu gorsze nie są, tak nie jest to niestety film udany. Patryk Vega ponownie – pchany zapewne fascynacją tematem – porusza zbyt wiele wątków. A gdyby spróbował nieco odpuścić i zostawił ich kilka na później, wyszedłby z tego całkiem niezły film, choć oczywiście okraszony specyficznym, wulgarnym humorem, który mnie – tak gdzieś od Niebezpiecznych kobiet – zaczął już męczyć.

Bohaterkami Kobiet mafii są kobiety gangsterów: kochanki, wtyki, żony i córki.

Bela, w którą wcieliła się Olga Bołądź, zostaje wyrzucona z policji, ponieważ nie potrafi dostosować się do panujących tam reguł. Dziewczyna ma ambicje, by robić więcej niż to, na co jej pozwalano. Wkrótce kontaktuje się z nią ABW. Bela ma być wtyką w organizacji przestępczej kierowanej przez Padrino (Bogusław Linda), gangstera, dla którego najważniejsza jest jego córka, Futro (Julia Wieniawa). Bela będzie musiała dowiedzieć się, jak grupa przemyca narkotyki. Aby wykonać zadanie, zostaje kochanką jednego z mafiosów, Cienia (Sebastian Fabijański). Wkrótce wszystko zacznie się komplikować, kiedy jeden z członków mafii, Żywy (Piotr Stramowski), postanowi, że jego własne interesy są ważniejsze niż kolegów po fachu. A na dodatek żona Cienia (Katarzyna Warnke), sterowana przez nianię swojego dziecka (Agnieszka Dygant), wkroczy w światek przestępczy.https://www.youtube.com/embed/BwH2HCQkxDs?feature=oembed

Dużo postaci? Sporo wątków? To jeszcze nic.

Fabuła jest zrozumiała, bardziej spójna niż np. Niebezpiecznych kobiet i Botoksu, ale Vega znowu skacze z kwiatka na kwiatek. W filmie jest sporo niepotrzebnych scen, które łopatologicznie przedstawiają niektóre wątki (związek Żywego i Siekiery, w którą wcieliła się Aleksandra Popławska czy sprawa Futro, córki Padrino), a brakuje miejsca na niektóre istotniejsze sprawy. Cała ta intryga przeradza się bowiem w osobistą vendettę Beli, ale w środku filmu właściwie o tym zapominamy, a i okoliczności, które do tego prowadzą, nie są zbyt dobrze przedstawione, a potraktowane po macoszemu.

Wiele postaci i wątków wydaje się doklejonych na siłę. Byleby tylko wrzucić więcej przemocy do produkcji albo dodać parę gagów.

To, co najlepsze w tym filmie, to jego finał. I nie piszę tego złośliwie, myśląc o napisach końcowych, a o samym zakończeniu. Jest naprawdę niezłe, mimo że dość przewidywalne. Niestety, po ostatniej scenie na ekranie pojawia się wielki napis, mówiący o tym, że Kobiety mafii powrócą. Możemy już więc obstawiać zakłady, czy chodzi o serial, czy o drugą (a potem pewnie i trzecią) część filmu. Biorąc pod uwagę fakt, że Showmax dorzucił swoje trzy grosze do Kobiet mafii, to produkcja w odcinkach wzorem Botoksu, wydaje się całkiem prawdopodobna.

Vega, zgodnie z tym co mówi w mediach, chce robić prawdziwe, mocne kino. Niestety jego filmy stają się karykaturą samych siebie. Reżyser przekroczył granicę i od tego, obawiam się, nie ma już odwrotu. No chyba, że w Polsce naprawdę zabraknie patologii do sfilmowania. A na to, jak tak przejrzeć pierwsze nagłówki gazet, się nie zapowiada.

źródło: https://www.spidersweb.pl/rozrywka/2018/02/23/kobiety-mafii-recenzja-vega/

Interstellar

Christopher Nolan

RECENZJA Interstellar – film science fiction – czy nazwiemy go kiedyś  kultowym? - Grzegorz Gawlik

„Interstellar” nie próbuje być dziełem na miarę „2001: Odysei Kosmicznej” Kubricka. Już samo przekonanie, że Nolan chciał wejść w dyskusję z Kubrickiem, jest błędna. Najnowszy obraz twórcy trylogii „Mroczny Rycerz” ponownie brnie w science fiction, lecz to co udało się na Ziemi w „Incepcji”, tak w kosmosie już nie za bardzo wyszło. Ale nie dajcie się zwieść podstępnym krytykom rządnym wielkich filmów. Nolan stworzył obraz, który z przyjemnością się ogląda… do czasu.

Uwielbiam zagłębiać się w wykreowane światy przyszłości. Zazwyczaj tylko od wyobraźni autora i jego prawidłowej lub błędnej oceny aktualnego stanu rzeczy, zależy, jak ten świat będzie wyglądał. Nolan postanowił nie ryzykować i w „Interstellar” nie znajdziemy przyszłości niczym z „Łowcy Androidów” (choć i tu pojawiają się pewne punkty). Ziemię nawiedzają częste i coraz groźniejsze burze piaskowe. Uprawa roli przestała istnieć. W tym ciężkim klimacie jedynie kukurydza ratuje mieszkańców planety przed śmiercią głodową. Ale jest nadzieja. Resztki tego co zostało z NASA, próbują znaleźć planetę zdolną do życia, czyli krótko mówiąc, przypominającą Ziemię. W podróż w nieznane wyrusza Cooper, były inżynier, obecnie rolnik, który chce odnaleźć przyszłość dla dwójki swoich dzieci, a przy okazji uratować ludzkość.

Film ma wiele błędów. W kwestii scenariusza Nolan poległ na całej linii. W „Interstellar” chciał zawrzeć zbyt wiele wątków, nie tylko natury czysto fizycznej, ale również biologicznej. Podróże kosmiczne, robotyka, piąty wymiar, globalny kataklizm, przemijanie, wymiary czasowe i w końcu podróże w czasie, a wszystko to, żeby stwierdzić, że miłość jest najwspanialszym wynalazkiem ludzkości. Coś tu wyraźnie nie pasuje, a trywialna puenta pojawia się w połowie filmu, kiedy tak na dobrą sprawę historia nabiera rozpędu. Ktoś nieobeznany z fizyką, nie wspominając już o fizyce kwantowej czy skomplikowanej astrofizyce, ma prawo czuć się pogubiony ilością upchanych twierdzeń i teorii, bez których film mógłby się obejść.
„Interstellar” ma ogromną zaletę, że po seansie aż chce się wskoczyć w skafander astronauty i samemu zobaczyć jak to w tym kosmosie działa. A przynajmniej tak powinno być, gdyby nie słaba druga część filmu. Obraz ma gorsze i lepsze momenty, ale od lądowania na planecie dra Manna, jest już tylko gorzej. Film jest naprawdę dobry i miło się go ogląda, nawet nie do końca łapiąc każdy szczegół. Zdjęcia są rewelacyjne, a efekty specjalne, w szczególności wychwalana czarna dziura, robią świetne wrażenie. Może nie aż tak dobre jak „Grawitacja”, ale Nolan miał pomysł, jak wykorzystać pustkę w kosmosie, a przy okazji nie zanudzić widza. Wszystko to jednak nie ma najmniejszego znaczenia, przez do bólu abstrakcyjną końcówkę. Pewne założenia jestem w stanie przyjąć, ale to, co dzieje się w ostatnich chwilach misji Coopera, jest po prostu słabe. Scenariusz ma wyraźnie dziury i bracia Nolanowie próbowali uratować co się tylko dało. Kompromis nie został osiągnięty i niestety mamy takie kwiatki jak burząca dobre wrażenie końcówka.

Na całe szczęście jest jeszcze Matthew McConaughey, który powiela pewne schematy z roli w „Detektywie” i nieco irytuje jego manieryczny, południowy akcent, ale to aktor wielkiego formatu i nawet w „Interstellar” to czuć. Tego samego nie da się niestety napisać o żadnej roli drugoplanowej. Anne Hathaway zwyczajnie zawodzi, nie starając się nawet na chwilę dodać swojej postaci głębi, ale jeszcze gorzej jest w przypadku Jessicii Chastain, dla której jest to chyba najgorsza rola w całej jej karierze. Ale są także obsadowe plusy. Na ekranie czaruje przede wszystkim Mackenzie Foy, która nie popada w byciu jedynie tą słodką, naiwną, rozkapryszoną i upierdliwą dziewczynką. Również Casey Affleck pozytywnie zaskakuje, chociaż jego rola sprowadza się jedynie do tła.

W „Interstellar” jest mnóstwo skrajnych emocji – od smutku, poprzez rozpacz, aż po radość. Wszystko to zmieściło się w dwu i półgodzinnym filmie, który miejscami aż kipi od emocji. Co prawda tanimi, ale jest w nich coś prawdziwego, tym bardziej gdy choć na chwilę spróbujemy wejść w skórę bohaterów. I to jest najlepsza rekomendacja dla tego filmu, który ma coś więcej do zaoferowania niż kilka najwyższej jakości efektów specjalnych.

Neon Genesis Evangelion

Hideaki Anno

„Neon Genesis Evangelion” spełnia wszystkie wymagania, jakie są potrzebne do stworzenia produkcji, którą nie tylko uznaje się za dobrą, ale zapamiętuje na resztę życia. Pozornie jest to anime o dzieciach, które, zasiadając za sterami potężnych mechów, bronią ludzkość przed kolejnymi najeźdźcami z kosmosu. Jest to tylko otoczka, by przemycić filozofię reżysera. Filozofię tak bliską każdemu z nas, serial niesie ze sobą poważną naukę, rozważania o celowości istnienia, o być albo nie być, o smutku i samotności oraz radości i przyjaźni, o odnalezieniu własnego ja.

Z serialu nie dowiadujemy się, kim są istoty, które przybyły z kosmosu (Aniołowie). Nie jest to potrzebne, ich obecność jest jedynie celowym zabiegiem, można powiedzieć, że dzięki nim bohaterowie ewoluują, wprowadzani są na nowe tory myślenia (głównie Shinji Ikari). Wraz z postępującą fabułą dowiadujemy się coraz to nowych rzeczy, scenariusz początkowo naiwny, zaczyna gmatwać się coraz bardziej, zwalając widza z nóg.

Adam – pierwszy anioł, narodzona z niego Eva, poszukiwanie Lilith, której naturę ujawnia ostatni anioł, to wątki przemycone z wiary chrześcijańskiej, symbolika jednak odgrywa rolę drugoplanową, najważniejsza jest filozofia życia. Bohaterowie jawią się jako zwykli ludzie, każdy może być jednym z nich. Zamknięty w sobie jak Rei, mający problemy z odnalezieniem siebie jak Shinji, porywczy, a jednak naprawdę chcący zwrócić uwagę, by ktoś otoczył go go opieką, jak Asuka – można wymieniać jeszcze bardzo długo. Serial ma pewną magiczną otoczkę, jest swoistą retrospekcją, której sami się w końcu poddajemy. Nie ma wtedy już dla nas znaczenia, kim są anioły, co ich sprowadza na ziemię, zaczynamy rozumieć prawdziwy cel i przekaz.

Why Netflix's Evangelion Is Controversial—And Essential

Biblia Nowego Tysiąclecia, jak się zwykło nazywać „Evangelion„, ma trzy warstwy.
Warstwa otaczająca wszystko – mechy i walka o przetrwanie. Warstwa symboliki religijnej – mająca wspomagać kolejną warstwę i nadać jej enigmatyczności oraz swoistego mistycyzmu.

Warstwa filozoficzno-psychologiczna porusza problem, z jakim każdy człowiek musi się borykać, tzn. wewnętrznej pustki. Czymże jest proces dopełniania ludzkości, jak nie po porostu marzeniem każdego człowieka o nieśmiertelności. Czymże są wielkie i silne Evangeliony, jak nie odwrotnością naszych wewnętrznych marzeń o sile i byciu potrzebnym. Te marzenia znajdują się wewnątrz nas, a w serialu są uwidocznione za pomocą tych maszyn.

Poza przekazem istnieją także inne aspekty Muzyka sprawia się nie najgorzej, pasuje do akcji, i tyle wystarczy. Poznajemy przeszłość bohaterów, dowiadujemy się w końcu, kim każdy z nich jest i jakie ma cele (nawet tajemnicza Rei). Przeciwnicy, może nie wiemy o nich zbyt wiele, lecz nie pojawiają się po to, by kolejni nasi bohaterowie spuszczali im łomot. Ich pojawienie się niesie ze sobą naukę.

Trylogia Metro

Dimitry Glukhovsky

„Metro 2033”. W wyniku konfliktu atomowego świat uległ zagładzie. Ocaleli tylko nieliczni, chroniący się w moskiewskim metrze, które dzięki unikalnej konstrukcji stało się najprawdopodobniej ostatnim przyczółkiem ludzkości. Na mrocznych stacjach, rozświetlanych światłami awaryjnymi i blaskiem ognisk, ludzie ci próbują wieść życie zbliżone do tego sprzed katastrofy. Tworzą mikropaństwa spajane ideologią, religią czy po prostu ochroną filtrów wodnych. Zawierają sojusze, toczą wojny. Artem, młody mężczyzna z WOGN-u, otrzymuje zadanie: musi przedostać się do legendarnej stacji Polis, serca moskiewskiego metra, aby przekazać ostrzeżenie o nowym niebezpieczeństwie. Od powodzenia jego misji zależy przyszłość nie tylko peryferyjnej stacji, ale być może całej ocalałej w metrze ludzkości.

METRO 2033 Guitar replaces Hard Time by Metalstar🍜

„Metro 2034”. Od pamiętnych wydarzeń, które początek i finał miały na stacji WOGN, minął niespełna rok. Na drugim krańcu metra mieszkańcy Sewastopolskiej toczą walkę o przetrwanie z nowymi formami życia, wdzierającymi się do tego ostatniego schronienia ludzkości. Los stacji i jej mieszkańców zależy od dostaw amunicji, a te nagle ustają. Karawany giną bez wieści, urywa się łączność. Z zadaniem wyjaśnienia zagadki i przywrócenia dostaw wyruszają: młody Ahmed, leciwy, niespełniony kronikarz metra Homer i Hunter, który niegdyś zaginął wśród czarnych, a teraz się odnalazł, choć jego tożsamość budzi wątpliwości. Do wyprawy dołącza Sasza, córka wygnanego naczelnika Awtozawodskiej.

Robot Check | Metro 2033, Metro, Post apocalyptic novels

„Metro 2035”. Kontynuacja historii Artema z pierwszego tomu kultowej serii. Na tę książkę miliony czekały przez całe dziesięć lat, a prawa do tłumaczenia wydawnictwa wykupiły na długo przed jej ukończeniem. Metro 2035 jest przy tym książką niezależną i również od niej można zacząć przygodę z cyklem Glukhovsky’ego, który podbił serca czytelników w Rosji i na całym świecie.

Metro 2035: 9785170905386: Amazon.com: Books

Futu.re

Dimitry Glukhovsky

Futu.re audiobook | Audioteka

Czy znalazłby się ktokolwiek, kto nie zastanawiał się kiedyś, jak by to było być nieśmiertelnym? Nie obawiać się chorób, raka, starości i fizycznej niedoskonałości? Podejrzewam, że każdemu choć raz zaświtała taka myśl. Czy jednak rozważaliśmy kiedyś jakie konsekwencje dla świata niosłaby nieśmiertelność całej populacji?

Futu.re – Dmitry Glukhovsky – Przez Piękne Okulary – książkowe recenzje

Dmitry Glukhovsky, autor znany przede wszystkim z „Metra 2033”, czyli niezwykle pesymistycznej wizji przyszłości naszej planety powraca w nowej powieści, która jest… niezwykle pesymistyczną wizją przyszłości naszej planety. „Futu.re” ukazuje świat odległy od nas o kilka stuleci, w którym ludzie (zdecydowana większość z nich) cieszy się nieśmiertelnością, światowa populacja pomnożyła się kilkusetkrotnie, a z racji braków miejsca, świat zabudowany jest wieżowcami-miastami, które zastąpiły dawne ludzkie siedziby, a czasem i w całości połknęły fragmenty dawnej architektury. Są jednak czynniki, które ograniczają możliwości wzrostu liczby ludzi – wspomniane już braki przestrzeni, dostępność wody czy pożywienia – dlatego w tym świecie ściśle kontroluje się wielkość populacji. Śmierć, z racji niewymierania ludzkości ze starości lub z powodu chorób, jest niezwykle rzadkim zjawiskiem. Posiadanie potomstwa zmusza więc jednego z rodziców do dobrowolnego poddania się iniekcji – „zarażenia” starością. Nie każdy jednak pragnie podporządkować się temu prawu, dlatego powołano specjalną służbę mającą na celu kontrolę nielegalnych narodzin. Zwą ich Nieśmiertelnymi. Główny bohater „Futu.re” jest właśnie jednym z nich – z pozoru niewyróżniającym się szeregowym żołnierzem, któremu jednak pewnego dnia trafia się okazja poprawienia swojego statusu. Od tego momentu wiele spraw dzieje się nie po jego myśli, a życie zaczyna się mu mocno komplikować.

Plagi Breslau

Patryk Vega

Uwe Boll rodzimej sceny filmowej zabiera nas w Plagach Breslau do Wrocławia. A we Wrocławiu, jak to we Wrocławiu – grasuje seryjny morderca. Jego seryjność jest wyjątkowa, bo świeżutkie zwłoki pojawiają się codziennie o stałej godzinie. I co oczywiste, ktoś musi powstrzymać to szaleństwo. I tym kimś jest Helena, w którą wcieliła się Małgorzata Kożuchowska. Już na początku zadziwi Was doskonałą znajomością wszystkiego. Jest harda, przeklina, byłaby niezłym weterynarzem, a od czasu do czasu zapłacze przy karmieniu gołębi nad swym lubym, który wyzionął ducha przez wysoko postawionego pijanego kierowcę, którego niedosięgła temida. W rozwiązaniu zagadki pomoże jej profilerka CBŚP Iwona, w którą przeistoczyła się Daria Widawska. Ona również wie wszystko.

Na pierwszy rzut oka wydaje się, że kolejna wszechwiedząca postać jest niepotrzebna w takim dynamic duo. Jakkolwiek z czasem okazuje się, że film bez niej nie mógłby funkcjonować. Dwójka kobiet dochodzi w mig, że morderca zabija w takt XVIII-wiecznego zwyczaju. Codziennie jeden niegodziwiec pada z rąk krwawej sprawiedliwości. I żeby wypełnić czymś czas ekranowy i się działo, całość uzupełnia zła dziennikarka, zły prokurator i zły polityk.

Plagi Breslau bez krzty zawstydzenia kopiują Siedem Davida Finchera.

A wiecie, co się może stać, kiedy tak parodystyczny twórca, jak Vega kopiuje jednego z najznakomitszych reżyserów naszych czasów? Tak, bardzo brutalna komedia. Niestety niezamierzona i niejednokrotnie żałosna. To jest film tak głupi, że momentami aż zabawny. Pod warunkiem, że macie zapas humoru, który pozwoli Wam opanować zażenowanie. I z takim nastawieniem trzeba Plagi Breslau oglądać, jeśli się nie chce na nim całkowicie zawieść.

Vega to nie Fincher i on chyba o tym wie. Tym samym przygotujcie się na typową dla niego stylówkę. Dużo przekleństw, szybki montaż, sporo makabry, która nie jest środkiem do celu, jak w Siedem, serii filmów o Hannibalu Lecterze czy serialu o Dexterze Morganie. Tutaj jest wyłącznie celem. Te okropności nie są tak ciekawie pokazane, jak w serialu Hannibal, ale ta nasza rodzima brutalizacja obrazu też ma swój urok i zapewne wielu fanów makabry tutaj się odnajdzie. Flaki, krew, poodrywane kończyny – tych rzeczy tu bez liku.

Taka sytuacja. Koń kopie policjanta. Policjant upada. Koń go przygniata jeszcze raz kopytem. Wygląda to, jakby z głowy stróża prawa nic nie zostało. Jego partnerka sprawdza mu od niechcenia puls i zdarzenie praktycznie olewa. Później zdziwiona bidulka dowiaduje się w szpitalu, że z chłopa nic nie będzie. Na szczęście jest wspaniała Iwona, która opowiada niesamowitą historyjkę żonie nieszczęśnika. Dzięki trzymaniu go za rękę przez ukochaną, nasz poszkodowany wychodzi z tego cało. Niejednemu Kaszpirowski na tym świecie, a lekarze to wałkonie – jednym zdaniem. Typowy Vega.

Nie zabrakło również moralizatorskiej przypowiastki.

Że źli ludzie powinni spodziewać się od swoich ofiar złych rzeczy, kiedy puszczą im nerwy. A całość splatają role stękającej coś pod nosem Kożuchowskiej i całkiem ciekawie grającej Widawskiej. Nie bijcie, ale momentami, gdy zapominałem, jak pokręcona jest jej postać, przywoływała mi na myśl Charlize Theron w Monsterze. Chyba przede wszystkim dlatego, że to kobieta o uroczej urodzie, a tutaj widzimy ją jako babochłopa.

Z kolei największą nieprzyzwoitością aktorską był Andrzej Grabowski wcielający się w prokuratora. Kompletnie mnie nie kupił. Kazano mu smarkać, kichać, gadać od rzeczy – tak mocno przerysowano jego bohatera, że przy nim Ferdynand Kiepski sprawia wrażenie mniejszego przygłupa. Rozumiem, że taki był zamysł, ale prokurator nie tyle mnie obrzydzał, ile drażnił swoją obecnością na ekranie, bo to było po prostu słabe.

Plagi Breslau to nie jest zły film, kiedy oglądać go jako głupotkę.

W swoim dosyć wąskim nurcie – w którym można odnaleźć wspomnianego na początku Bolla – daje radę. Fabuła jest kiepściutka, ale akcja goni na tyle szybko, że ciężko się na tym skupiać. Nie jest to widowisko mądre, ale ma walory rozrywkowe. Jeśli jednak szukacie dobrego thrillera kryminalnego, to tutaj się zawiedziecie.